powrót

Lekcja pokory

Po dwóch miesiącach truchtania doszedłem do wniosku, że jestem niepokonany. Wczoraj sobie uświadomiłem, że gołowąs ze mnie, któremu mleko spod nosa kapie.

To były ciężkie dwa miesiące. Osiem tygodni treningów w Arturówku i poranne, indywidualne wojaże po ścieżkach łódzkich lasów wyregulowały mój oddech i wydłużyły krok. Biegam szybciej i dalej niż na początku. Wolniej się męczę i nie kuleję już po każdym biegu na dystansie dłuższym niż kilometr. Wydawało mi się, że jestem całkiem dobry. Że zrobię maraton w trzy godzinki i zdążę jeszcze na rodzinny obiad. Nic bardziej mylnego. Uświadomili mi to wczoraj koledzy z Klubu Biegacza „Atrurówek".
Zaczęliśmy jak co tydzień - od krótkiej rozgrzewki. Rozruszaliśmy stawy, rozciągnęliśmy ścięgna i pobiegliśmy. Tym razem dołączyłem do grupy zawodowców. Wczoraj postanowili zrobić cały niebieski szlak w Łagiewnikach. To jakieś 15 kilometrów. Pestka, pomyślałem, chcąc się zmierzyć z liderami. Później dopiero dowiedziałem się, że każdy z nich ma za sobą dziesiątki maratonów. Niektóry tzw. bieg Ironmana - żelaznego człowieka. To trójbój składający się z pływania na dystansie 3,8 km, jazdy na rowerze - 180 km i biegu maratońskiego. Razem - 228 km. Najlepsi na świcie potrzebują na to siedmiu godzin. Gdybym wiedział, że dołączam do elity, dałbym sobie spokój na starcie.
Zaczęliśmy wolno, z czasem przyspieszając. Po pół godzinie zacząłem słabnąć. I tutaj moja klasa sportowca zawiodła. Bo kiedy ja wprowadzałem swój organizm w stan przedzawałowy, moi koledzy prowadzili żywe dysputy i konwersacje. Wszystkie związane oczywiście z bieganiem. - Słyszeliście, że tego Australijczyka z protezami zamiast nóg nie dopuszczono do biegu na olimpiadzie ze sportowcami pełnosprawnymi? - padło pytanie w grupie. Ktoś odparł: - Słusznie. Też chciałbym mieć protezy z włókna węglowego zaprojektowane na wzór kończyn geparda. - Ktoś inny: - Widzieliście reportaż o dwóch reprezentantach Polski w biegu z przeszkodami, którzy okradli automat? Zobaczył ich policjant i zaczął za nimi biec. Dogonił ich po 50 metrach. - Odpowiedź: - Pewnie biegli tak wolno, bo nie mieli płotków.
Morale mi spadło. Kiedy ja wylewałem siódme poty, oni ucinali sobie wesołe pogawędki. Gdy ja koncentrowałem się na równym oddechu, oni śmiali się rubasznie. Poważnie zacząłem myśleć o powrocie. Zrezygnowałem, kiedy usłyszałem, że jesteśmy bliżej bazy, niż dalej. Powrót wydłużyłby dystans. Nie mogłem się też zatrzymać, bo nie wiedziałem, gdzie jestem. Nie miałem wyboru. Musiałem biec dalej.
Zacząłem odliczać kolejne minuty. W 48 moi koledzy musieli na mnie zaczekać. W 67 zacząłem nadrabiać, bo było z górki. Ale już półtorej minuty później znów zwolniłem - droga zaczęła piąć się do góry. W 73 minucie chyba wyzionąłem ducha, bo poczułem niezwykłą lekkość. Niestety, wrócił do mnie dwie minuty później i znów nogi zaczęły mi ciążyć niemiłosiernie.
Dobiegliśmy po 90 minutach. Kolega powiedział mi, że zrobiliśmy szlak z wariacjami. Łącznie - jakieś 17 km. Nieźle, pomyślałem. Ale następnym razem, kiedy będę z nimi biegł, chyba skorzystam z roweru.
Bartłomiej Dana