powrót

Nie ma jak galaretka

Mocne pęciny nie wystarczą, żeby wygrać maraton. Dlatego zacząłem dbać o zdrowie. Codziennie łykam zdrową porcje witamin i mikroelementów.

Postawiłem przed sobą kolejny cel. Od ubiegłego tygodnia postanowiłem biegać codziennie. Wybieram różne miejsca. Biegam po lesie, po jezdni i w parku. Biegałem już późno w nocy, kiedy ziemię oświetlają jedynie żółte latarnie i wcześnie rano, przed wschodem słońca. Zdarzyło mi się już dobiec do miejsc, w których wcześniej nie byłem, daleko, poza Łódź. Biegałem nawet po dachu “Gazety”. Najważniejsze, żeby nie popadać w rutynę.
To największy wróg początkującego biegacza. - Trening ma być przyjemnością - powiedział mi kolega na jednym z niedzielnych spotkań w Arturówku, gdzie co niedzielę trenujemy. - Masz biegać tak, żeby sprawiało ci to radość. Dopiero na maratonie dasz z siebie wszystko.
Dam. Jeśli uda mi się do niego dotrwać.
Najpierw poczułem w kolanie głośne chrupnięcie. Zgrzyt powtórzył się po kilku minutach. Następnego dnia chrupanie słyszałem już przy każdym kroku. - Powinieneś iść do ortopedy - poradził mi kolega. - Jeśli się okaże, że to łękotka, z bieganiem będziesz musiał się pożegnać.
Złowróżbny ton wypowiedzi wcale mi się nie spodobał. Miałbym sobie dać spokój z bieganiem? Teraz, kiedy już właściwie nie czuję bólu? Kiedy zauważyłem wyraźną poprawę? Do tej pory miałem wrażenie, że każdy mój bieg w Arturówku skończy wizytą na izbie przyjęć. To już minęło. Nauczyłem się regulować oddech. Dwa długie wdechy i trzy krótkie wydechy - to moje tempo. Mięśnie przestały boleć i męczę się dużo później niż na początku. I wreszcie Eugeniusz, Stefan, Fryderyk, Zbigniew, Teofil, Bonifacy i Konstanty - siedem schodów, które musiałem co dzień pokonywać, żeby dostać się do domu, już nie są mi straszne. Już zapomniałem, jak wiele wysiłku na początku kosztowało mnie przejście po nich.
Teraz, po tym wszystkim miałbym rzucić biegi? Niedoczekanie!
Do lekarza nie poszedłem - na wszelki wypadek, żeby losu nie kusić. Zamiast tego zmieniłem dietę. Przede wszystkim zacząłem jeść galaretki. Słyszałem, że nic nie robi lepiej na stawy niż codzienna porcja rozwodnionej i zaprawionej sokiem żelatyny. Pochłaniam dwie galaretki dziennie. W soboty, kiedy czasu miałem więcej, dochodzę do czterech. Poza tym, co rano wypijam szklankę witam w formie musującej. Wszystko, czego mi potrzeba znajduję w jednej pastylce. Witamina C na szybkie gojenie ran i siniaków, D na mocne mięśnie i zdrowe kości, E na ukrwienie naczyń, witaminy z grupy B na szybsze przemiany tłuszczowe, magazynowanie energii i zdrowsze drogi oddechowe i wreszcie PP ułatwiająca uwalnianie energii. Do tej samej szklanki wrzucam drugą pastylkę - z magnezem, na zmęczenie. Z chipsów przerzuciłem się na makaron, a zamiast pepsi piję kompot z truskawek.
Z małego jasnego po treningu nie zrezygnuję. Każdy powinien znaleźć własną motywację do ukończenia biegu.
Mam nadzieję, że kolano przestanie zgrzytać.
Bartłomiej Dana